Jest tak, że słuchasz radia i w pewnym momencie to słyszysz. Miłość. Niezależnie od tego, co jest w piosence. Słyszysz miłość w rytmie. Słyszysz miłość w brzmieniu. W skrzętnie zaplanowanym pociągnięciu za struny gitary, w melodyjnie wybijanych dźwiękach klawiszy. W tych momentach, kiedy głos śpiewającego delikatnie chrypie, lub wtedy, kiedy się załamuje. I właśnie wtedy ogarnia cię spokój. Niczym niezagłuszony, niczym nierozproszony. I to uczucie ciepła w sercu. Nawet kiedy wiesz, że tych dwoje z piosenki nigdy nie będzie razem. Jeżeli właśnie się minęli. I mimowolnie uśmiechasz się do siebie. I do nich też. I trzymasz za nich kciuki. I wiesz, że będzie dobrze.
W tych momentach, kiedy siedzę w fotelu i patrzę za okno, i słyszę najpiękniejszą historię miłosną myślę, że mam szczęście. To nie jest moja historia. Nie do końca. Jestem tylko jej częścią. Czuję ją; nie chce, aby ta opowieść się kończyła. Jestem szczęśliwa. Jest dobrze. I w tych momentach, kiedy herbata się kończy, a muzyka nagle cichnie… Ja nadal zostaję z tym ciepłem w sercu. I zostaję tak jeszcze przed dłuższą chwilę. I jestem. Ja i moja miłość. Mimo że nie ma jej fizycznie obok. Wiem, że gdzieś jest. Wiem, że mnie odnajdzie. I wtedy sama zaśpiewam.