Jestem mistrzynią zaczynania od nowa. Przeprowadzki z dnia na dzień, pakowanie życia w walizkę, wyjazdy na koniec świata. Umiem i się nie boję. Wszystko mam zaplanowane, nawet jeżeli plan „jak będzie” wykonuję w drodze na lotnisko. Znowu postanowiłam zmienić adres.
Mój roczny wyjazd do Indonezji dobiegał końca. Wiza przypominała o swojej dacie ważności nieubłaganie. Chciałam wrócić. Wiedziałam, że Indonezja to cudowna przygoda, że warto było tu przyjechać, pomieszkać, poczuć kulturę i zwyczaje, tak różne od naszych. Ale nadszedł czas powrotu.
Nadszedł też czas, aby zastanowić się Co dalej?
Miałam plan na spokojny powrót. Dostałam propozycję wydawania gazety, na ogólnopolskim zlocie. Dwa tygodnie na powrót do polskiej rzeczywistości, a później zobaczymy. Tak, to był mój plan.
Przyjechałam, przepakowałam plecak, wstawiłam pranie, odwiedziłam rodzinę. A następnie wzięłam plecak i wyjechałam na Wyspę Sobieszewską, aby przez dwa tygodnie mieszkać w namiocie i bardzo szybko przypomnieć sobie, że polskie lato, to nie Azja i noce potrafią być okropnie zimne. Wydawałam dziennik, poznawałam nowych ludzi, a starym znajomym opowiadałam jak było przez rok w Indonezji. I mimo, że najczęściej słyszałam, że jestem bardzo odważna, że tam pojechałam, i że WOW! Ale przygoda! miałam poczucie, że wcale ich to nie interesuje.
Pisałam kiedyś, że wyjeżdżając na dłużej skazujemy się na samotność, ponieważ po powrocie zmienili się nasi przyjaciele, ich codzienne sprawy, przeżycia i problemy, zmieniło się otoczenie, ale przede wszystkim zmieniliśmy się my sami. Nasze doświadczenia, postrzeganie świata, smaki i drobne radości.
Powrót do codziennej Polski był szybki, intensywny. Niezaplanowany.
Nie miałam planów na powrót. Wiedziałam tyle, że przez dwa tygodnie wydaję gazetę, a później się zobaczy. Popilnuje psa cioci, pójdę na wino z koleżankami. I powoli wdrożę się w polskie realia na nowo. Przecież tego się nie zapomina, prawda?
Nie zdążyłam. Dostałam propozycję pracy i wyjechałam do Warszawy. Warszawy, która zawsze w jakiś sposób mnie pociągała, a jednocześnie przerażała. Warszawy, która jest naszym polskim american dream. Miasta, w którym możesz być kim chcesz, kiedy chcesz i teoretycznie nikt cię nie oceni. Chociaż to nie prawda, bo oceny przychodzą szybciej niż się wydaje.
Przeprowadzka to był szybki deal. Dokończyłam to, do czego się zobowiązałam i po raz kolejny spakowałam walizkę. Moja przyjaciółka, która zmieniała mieszkanie, zaoferowała mi wynajem swojego. Dobra lokalizacja, dobra cena (choć przyznam szczerze, że po indonezyjskich cenach, wszystko powyżej 200 zł wydawało się drogie), dobra komunikacja do nowej pracy. I do przyjaciółki też blisko. Będzie na pierwsze chwile zwątpienia. Poszło szybko i bardziej sprawniej niż to sobie wyobrażałam. Kilka dni zajęło mi, żeby poczuć się jak u siebie.
I czuję się szczęśliwa.
Indonezyjski luz zamieniłam na warszawską gonitwę. Nie żałuję, cieszę się. Brakowało mi tej adrenaliny dnia codziennego. Planu dnia, który zakłada, że musisz pójść do pracy, wykazać się, a po pracy zrobić coś ekstra. Z tym ekstra, nie zawsze wychodzi, ale nauczyłam się czerpać przyjemność ze zwykłych rzeczy.
„Pojawiły się nowe ulice, a stare zmieniły swoje nazwy, ale marzenia, bezczelne i cudowne, mam nadal. Mam je tutaj, w Polsce, choć często mowię „cholerny kraj”, ale to moje chwiejne czasem uczucie dla umiłowanej ojczyzny to też jest wolność. Wiem jedno, wolność jest super.”
-K. Korwin- Piotrowska
Na razie nie planuję zmieniać adresu. Mam ochotę poznać miasto i jego zwyczaje. Poczuć jak zmieniają się pory roku, zobaczyć pierwszy śnieg (hej! tak dawno go nie widziałam!), spędzić święta z rodziną. Poczuć normalność. Tą polską, naszą. Tęskniłam za nią.