Kiedy przyjeżdżasz do Azji czujesz się jak młody bóg. Podziwia Cię każdy – ukradkiem, a co bardziej odważni robią zdjęcie. Kupujesz wszystko, bo przecież tak tanio; a kiedy ktoś zapyta Cię o plany podboju świata odpowiadasz „daj mi 5 minut”.
Azja to ten egzotyczny kontynent, który zawsze w jakiś sposób nas fascynował. Daleko, ciepło, (tym, że pada mało kto by się przejmował). Kiedy myślimy o Azji oczom wyobraźni ukazuje się Budda, kamienne świątynie na górach, bambusowe chatki i palmy.
Ustalmy coś: tak może wyglądać Azja, jeżeli jedziesz na szybką wycieczkę z biurem podróży, czy nawet backpackerską, a Twój grafik zwiedzania jest wypchany do granic możliwości.
Kiedy jedziesz ze świadomością, że masz przed sobą rok, a może i dłużej sprawa ma się zupełnie inaczej…
Miałam tę przyjemność poznać wspaniałą osobę – Kasię. Poznałyśmy się na dniu otwartym na uczelni, a po tygodniu zostałyśmy dobrymi koleżankami. Pierwszy rok bardzo nas zbliżył i kiedy nasza relacja była coraz bliższa, Ona oznajmiła, że wyjeżdża do Indonezji. Cieszyłam się z jej decyzji, a z drugiej strony ciągle pytałam „nie boisz się?”. Pół roku później, kiedy razem z naszą inną koleżanką oglądałyśmy przepiękne fotografie Kasi z różnych zakątków Azji – Indonezja, Kambodża, Tajlandia – usłyszałam nagle „a może my też spróbujemy?”
„Czemu nie” pomyślałam, a tydzień później miałam gotowy komplet dokumentów na projekt Darmasiswa. W tym czasie telefon na linii Polska – Indonezja był rozgrzany bardziej niż azjatyckie słońce. Jak to zrobić? Co powiedzieć na rozmowie w ambasadzie? Na co się przygotować?
W kwietniu, po dwóch miesiącach obsuwy, dostałam mejla z Ambasady Republiki Indonezji z gratulacjami dostania się na program. Chwyciłam za telefon, zadzwoniłam do Taty i oznajmiłam „Za cztery miesiące wyjeżdżam na rok do Indonezji”. W słuchawce cisza. Tata przyswajał te informacje dwa dni. W międzyczasie próbował zmienić moją decyzję na „może wolisz do Stanów”, ale kiedy zobaczył, że to nic nie da po prostu powiedział „Okej, taka szansa zdarza się raz w życiu, jedź”. Zadzwoniłam do Kasi, a ona już zaczęła mi opowiadać o tych wszystkich miejscach, które zobaczymy i co będziemy robić.
26 sierpnia przyjechałam na lotnisko w Warszawie, obładowana jak przysłowiowy słoń, a to i tak było za mało rzeczy (w końcu spakować życie w walizkę nie należy do najprostszych wyzwań), wyjęłam paszport, w którym naklejka z indonezyjską wizą jeszcze pobłyskiwała nowością, podeszłam do odprawy i godzinę później siedziałam już w samolocie. Na trasie Warszawa – Moskwa jeszcze do mnie nie dochodziło co się dzieje. Na trasie Moskwa – Bangkok nie mogłam spać. Niebo ponad chmurami zmieniało kolor co godzinę, a mały ekranik na siedzeniu przede mną pokazywał przemieszczającą się kropkę. O 8 rano czasu lokalnego wysiadłam w Bangkoku. Uderzyła mnie fala gorącego, stojącego od wielu dni powietrza. Mam 12 godzin i umówione spotkanie z koleżankami, które od 2 miesięcy podróżowały po Azji. Taksówka na paragon, a w głowie wszystkie te przestrogi „nie daj się oszukać”.
„Mister, mister, taxi!” zaczęły się nawoływania, ale dzielnie odnalazłam swoją taksówkę z numerem postojowym 9. Podałam adres i zarządziłam włączenie taksometru. Pan udawał, że nie rozumie, ale w końcu, po moim pogrożeniu że wysiądę, udało się. Dojechałam pod hotel dziewczyn, i zanim porządnie wysiadłam z pojazdu na mojej szyi były już uwieszone dziewczyny, przekrzykujące się co muszę koniecznie zobaczyć”.
W Bangkoku spędziłyśmy 12 godzin. Nie jest to czas na porządne zwiedzanie. Raczej na prysznic, jedzenie i przejście po osiedlowych marketach. Wieczorem rozjechałyśmy się na lotniska by za kilka dni spotkać się w Indonezji.
Lot z Bangkoku do Dżakarty zapewniała mi tania linia Air Asia. Najbardziej popularny spóźnialski w tej części świata. Opóźnienie? Bagatela 4 godziny. Do Dżakarty dotarłam o 4 rano. Wszystko pozamykane, brak możliwości wymiany gotówki, taksówek na horyzoncie też jakoś brak. Stoję, jak ostatnia sierota przed terminalem i zastanawiam się co zrobić, kiedy podchodzi do mnie Indonezyjczyk. „Chcesz kawę? Wyglądasz na zmęczoną.” Lampka ostrzegawcza w głowie. Chyba wyczuł moją niepewność, bo rozpiął kurtkę i pokazał mi swoją legitymację ochrony lotniska. 20 minut później miałam przy sobie wymienioną gotówkę, kawę i taksówkę, której kierowca dostał dokładny adres mojego hotelu i włączył taksometr, zanim zdążyłam na niego spojrzeć.
Dżakarta jest ogromna. W hotelu byłam po 5. Druga doba bez snu. Cudownie. Ale ogrom wrażeń przekładał się nad zmęczenie. W hotelu spotkałam się z Dominiką, która też w tym roku dostała się na Darmasiswę, do tego samego miasta co ja – Bandung. Postanowiłyśmy trzymać się razem.
Pierwsze dni w stolicy Indonezji były dość intensywne. Program otwarcia, poznawanie innych uczestników, tradycyjne tańce, nowe smaki. Po 4 dniach rozjechaliśmy się do swoich miast. Moje, Bandung, czwarte największe miasto Indonezji, położone jest w górach, na zachodniej Jawie. Jest tu zimniej niż w innych częściach wyspy, a wszechobecny smog utrudnia widoczność. Jak taka Warszawa. Razy cztery.
Pierwszy tydzień w nowym miejscu był okropny. Karaluchy jak pół dłoni, komary nieprzestające gryźć oraz nieproszony lokator – szczur wielkości małego kota. Do tego brak ciepłej wody na horyzoncie. „Prawdziwe życie Indonezyjczyków” uspokajała mnie Kasia. Po tygodniu wyjechała na staż na Bali, a ja zostałam sama w naszym nowym domu. „Dasz radę” mówiłam sobie, i zabrałam się do roboty.
Pierwszy istotny aspekt: przekupić sąsiada. Przekupstwo sąsiada jest w dobrym tonie. Nauczyłam się 4 zdań po indonezyjsku, po czym poszłam do niego ze zwitkiem pięniędzy i drobnym prezentem z polski. 20 minut później wiedziałam, że straż sąsiedzka została aktywowana i teraz nie muszę się martwić, ani o swoje bezpieczeństwo, ani o to, że moja paczka nie zostanie odebrana. Codziennie rano wychodzę przed dom i po radosnym „Salamat Pagi” dostaję od sąsiada i jego żony kawę, a następnie zaczynam naukę języka z jego 6 letnim synem. On mi mówi co robi, a ja staram się zrozumieć. Nauka z dziećmi jest prostsza niż z dorosłymi, a przy okazji sprawia im to niesłychaną radość, że mogą cię czegoś nauczyć.
Kolejne tygodnie w Indonezji mijały na urządzaniu mieszkania, wstawianiu drzwi oraz rozmowach z właścicielką, że skoro podnosi czynsz to może wstawi bojler na wodę i lodówkę? Po dwóch miesiącach nasze warunki są dużo lepsze, można by rzec, że europejskie. Z przerażeń pierwszego tygodnia zostały tylko karaluchy, ale na te też już mamy sposób – spray i ciężki but.
Wszędzie jest tak samo. Mieszkając tutaj zrozumiałam, że kiedy wyjeżdżasz na rok, i nie ogranicza cię bilet powrotny zaczynasz żyć jak miejscowy. Daleką podróż na Bali planujesz na spokojnie. Bez pośpiechu. Wieczorami wychodzisz z nowymi znajomymi i wymieniasz się poglądami na temat muzyki, polityki lub ostatniej imprezy. Znajdujesz cotygodniowe rytuały – turniej bilardowy w środę, muzyka na żywo w sobotę. Czasami karaoke w piątek. Zaczynasz rozumieć, że ludzie tworzą miejsce, a nie obrazek z przewodnika.
Mamy kilku znajomych, którzy wyjeżdżają w każdy weekend. Kiedy po powrocie pytamy, co warto tam zwiedzieć, najczęściej nie wiedzą. Ale ważne, że jest zdjęcie na insta.
A przecież nie o takie podróżowanie chodzi.
Dla mnie roczny wyjazd to przede wszystkim wielka okazja do poznania kultury, tak różnej od naszej, europejskiej. To zrozumienie mentalności i tradycji panującej w Indonezji. To dostrzeżenie różnic między Europą, a Azją. Azja nie jest taka, jak opowiadają przewodniki. Jest cieplej, i deszcze są bardziej obfite. Ale ludzie robią to samo: chodzą na zajęcia, spotykają się wieczorami, rozmawiają. Rozpoczynają i kończą studia. Bawią się i smucą. Dobrze gotują. Kiedy biorą ślub, cała ulica się bawi. Kiedy odchodzą, cała ulica się modli. Piją kawę w fancy knajpkach i noszą dżinsy. Grają na gitarach i niesamowicie śpiewają.
Ale przede wszystkim są bardzo otwarci, bardzo pomocni i jeszcze bardziej ciekawi, jak to jest u nas i czy się nam podoba u nich. Bo to dla nich ważne.
Wpis powstał w ramach współpracy z magazynem Big Paper. Tą oraz inne moje przygody możecie przeczytać tutaj.