Trzeciego dnia pobytu w Pradze postanowiliśmy zrobić krok dalej i wyjechać poza granice stolicy. W końcu ile można zwiedzać stolice, nie? Jako, że ostatnio stałam się fanką gazety podróżniczej National Geografic Traveler i skrzętnie czytałam każdy z artykułów, artykuł o Pilźnie mi nie umknął. „Hej to tylko sto kilometrów, godzina drogi na stopa. Jedziemy?”
Moi towarzysze podchwycili pomysł i zaczęliśmy dogadywać szczegóły. Była nas 4, dwie dziewczyny, dwóch facetów – najbezpieczniejsza opcja na stopa jeździć parami. Podzieliliśmy się, Mateusz znalazł stronę z punktami pokazującymi dobre punkty, na łapanie samochodów i się wybraliśmy. Dojechaliśmy do końcowego przystanku czerwonej linii metra i znaleźliśmy się na drodze – wylotówce na autostradę. 37 minut. Tyle dokładnie zajęło nam złapanie stopa do Pilzna. Zabrał nas bardzo miły Pan, tirowiec jadący do Strasburga. Momentami ciężko było się nawzajem zrozumieć, mimo, że przecież języki takie podobne, ale generalnie rozmawiało się miło. Pan opowiadał o córce, której zdjęcie miał przyczepione nad oknem, o wyprawach tirem i przejazdach przez Polskę. My opowiadaliśmy o tym, że jesteśmy harcerzami, że przyjechaliśmy sobie w ramach ‘holiday break’ odwiedzić Pragę, i że w sumie to lubimy szalone pomysły więc postanowiliśmy zrobić zawody autostopowe do Pilzna. Bo tak, tak, urządziliśmy zawody, ten kto przegra stawia czeskie ciastka – trdelniki – wygranej ekipie. [Nie muszę chyba dodawać, że wygraliśmy z Matim i w jedną i w drugą stronę]. Dojechaliśmy do Pilzna. Zrobiliśmy sobie pamiątkową fotę pod tabliczką pokazującą początek miasta. [bardzo niewyjściowe twarze, oślepiające słońce i mroźny wiatr najlepszymi stylistami!]
Umówiliśmy się w kompleksie Pilsner Urquel, bo to najłatwiejszy punkt do odnalezienia się w Pilźnie, które właśnie z tego browaru słynie. Monia z Miśkiem łapali stopa 2 godziny, po czym postanowili wsiąść w autobus. My w tym czasie dojechaliśmy, poszliśmy kupić rękawiczki (bo Mateusz, taka gapa, że zapomniał, a zimno zaczęło się dawać we znaki) i wypić przepyszne latte bananowo – kokosowe (uwaga – bardzo słodkie!). W końcu odnaleźliśmy się w Pilznerze – kompleksie hotelarsko-muzealno-fabrycznym, skąd prowadziła specjalnie przygotowana dróżka na stare miasto. Stare miasto, ze starym placem (starówką), jedną katedrą (z zewnątrz bardzo podobna jak ta na Hradczanach) i oczywiście, jak to w grudniu – jarmarkiem świątecznym. No to co, przegrani kupują ciastka! Na jarmarku poza typowymi czeskimi zawijaskami były też rurki z kremem. W życiu nie jadłam tak dobrych rurek. Jedyny minus taki, że zimno i troszkę krem zamarzł. Pokręciliśmy się chwilę po jarmarku. Posłuchaliśmy pana, który mimo strasznego mrozu dzielnie stał na scenie i przygrywał spacerującym ludziom. Próbowałam namówić chłopaków, żebyśmy zatańczyli, ale wybrałam się w podróż z dwoma drewnonogami. Zero taca, zero zabawy. Ale Pan, który grał i tak docenił moje starania uśmiechem i kolejną miłą piosenką. Pokręciliśmy się chwile po starym mieście, zjedliśmy rurki z kremem i trdelniki, poszliśmy na rozgrzewającą herbatę, bo jednak cały dzień na dworze i trochę zaczęliśmy marznąć, dorwaliśmy się do wi-fi, żeby sprawdzić dobre miejsca do łapania stopa i wyruszyliśmy w drogę powrotną. Mateusz znalazł nam miejsce na wylotówce do Pragi, gdzie internauci pisali, że średni czas oczekiwania na stopa to 8 min. „Sprawdzimy ^^”. Stanęliśmy w wyznaczonym przez internautów miejscu. Mati stwierdził „łap stopa, idę siku” „ej, to nie będę łapać bo jak złapie, a Ciebie nie będzie, to co ja zrobię?”. Mati poszedł, a ja postanowiłam, że skoro mam chwilę to odpalę termos z herbatką. Kiedy wrócił wypiłam połowę tego mini kubeczka termosowego. „Pij dalej, ja postoję z tabliczką”. Aha, napiłam się. Ledwo Mateusz wystawił palec w geście łapania stopa, a już zatrzymał się samochód. „Wylej to, biegniemy do niego” No cóż. Następna herbata dopiero w Pradze :)
W drogę powrotną zabrał nas chłopak, który był listonoszem i fanem rodzimych zespołów indie. Bo tak, cała droga przebiegała pod znakiem jakiegoś czeskiego indie-rockowego zespołu. Ale młody miał depnięcie bo w Pradze byliśmy po 45 minutach. Na szczęście Moni i Miśkowi bardziej się poszczęściło się w drugą stronę, bo dojechali 30 minut później niż my. Jako, że trzeba się było zaopatrzyć w jakieś produkty spożywcze umówiliśmy się pod domem handlowym, który mijaliśmy dzień wcześniej. Oczywiście, ja i Mati mistrzowie ogarniania czeskich tramwajów, zanim dotarliśmy na miejsce spotkania zrobiliśmy kółko po starym mieście. Ale to był bardzo przyjemny spacer. Praska starówka nocą i rozmowy o wszystkim i niczym – serdecznie polecam!
Kiedy już się znaleźliśmy, zrobiliśmy zakupy i wróciliśmy do domu, poczuliśmy jak wielkie zmęczenie nas łapie. Szybki obiadek, a w zasadzie obiadokolacja [ja mistrz kuchni jednogarnkowej!] i lulu. Próbowaliśmy obejrzeć jakiś film, ale ja osobiście odpadłam po 20 minutach.
Zanim jednak odpadłam ustaliliśmy jednogłośnie, że był to zdecydowanie najciekawszy dzień tego wyjazdu! Warto było! Tak więc wszyscy, którzy wybieracie się do Pragi na parę dni – nie zapomnijcie zarezerwować dnia na zawody do Pilzna :)