Ostatni dzień naszego pobytu w Pradze rządził się trochę innymi prawami niż pozostałe. Byliśmy ograniczeni czasowością biletów oraz oddaniem kluczy i dotarciem na stację PKS. Jako, że nasz polski bus odjeżdżał nocą, postanowiliśmy rano jeszcze trochę pozwiedzać.
Oczywiście standardowo poranne wstawanie nam nie wyszło. Obudziliśmy się koło 10 i stwierdziliśmy, że a) mamy wielką ochotę na omlety na śniadanie b) pada śnieg. Dużo śniegu. I generalnie to wszędzie jest biało (jak to się stało, wczoraj nie było nic!?) Wybraliśmy się z Mateuszem do sklepu, bo Monia z Miśkiem jeszcze spali. W życiu nie byłam na tak ciężkiej wyprawie „po omlety”. A jednocześnie ten poranny spacer bardzo pozytywie mnie zaskoczył. Kiedy wyszliśmy z naszego mieszkanka stwierdziliśmy, że nie do końca wiemy gdzie jest tutaj zwykły spożywczak, a nie wielki supermarket. Podeszliśmy do Pana odśnieżającego swój samochód i po kilku minutach kalecznego polsko-czeskiego już szliśmy w stronę sklepu. Nawet nie doszliśmy do końca naszej osiedlowej dróżki, jak ten sam Pan, który tłumaczył nam drogę zatrzymał się koło nas samochodem i kazał wsiadać „bo przecież pada na Was śnieg!” i zawiózł nas pod sam sklep. Ja się pytam, gdzie u nas tacy ludzie? Nie wątpię, że są, ale kochani! Pokazujcie się częściej! Będzie milej na ulicach! Sklep jest, teraz produkty na omlety. To nie takie proste. W sklepie (i w dwóch kolejnych) okazało się, że jajka to nie jest najbardziej popularny produkt. Ale nie daliśmy za wygraną i w 4 sklepie i po przerobieniu bardzo dziwnych tłumaczeń słowa „jajko” do pań kasjerek w końcu znaleźliśmy jajka! Hurra! Zadowoleni, że udało nam się uzyskać wszystkie składniki potrzebne do zrobienia omletów, wróciliśmy. I nawet śnieg nie był nam straszny! Wróciliśmy i zabraliśmy się za przygotowywanie iście królewskiego śniadania. Koniec końców, zanim wybraliśmy się zwiedzić most Karola była 14 (świetnie nam poszło, nie ma co ).
Most Karola, chyba najbardziej znany zabytek Pragi, jak prawdziwy zabytek – stary, wymagający renowacji, zapierający dech w piersiach i pełny turystów. Dopiero tutaj odczuliśmy dzikie tłumy zwiedzających (wcześniej jakoś udawało się ich ominąć). Dotarliśmy więc nie ma to tamto, most trzeba przejść! Było to nie lada wyzwanie, ale udało się. A na lewo od mostu (jeżeli wchodzimy na niego główną bramą), zaznaczone poziomy wody podczas wielkich czeskich powodzi. W drodze powrotnej mostem przystanęliśmy by posłuchać „Bridge Band Praha” cudownych panów, którzy postanowili umilić czas tłumom i przy okazji na nich zarobić. Ale warci byli oddania ostatnich drobniaków. Cudowni, uzdolnieni muzycznie faceci. Jeden z nich, najstarszy, grał na tarce jak od starej pralki Frani.
A wyglądający na najmłodszego, bardzo pozytywnie i przyjaźnie nastawiony zamienił z nami parę zdań o tym jak fajnie jest grać i czy podoba nam się w Pradze. I, że cieszy się, że nas poznał, a mój pingwini chód (z zimna przebierałam nóżkami jak mały pingwin i Pan z Trąbką to podchwycił) jest naprawdę bardzo uroczy. Jako, że po zwiedzaniu zostało nam mało czasu na cokolwiek poza powrotem do mieszkania i spakowaniu się do końca poszliśmy szybko wysłać kartki (za ostatnie pieniądze :D) i wracać.
Podsumowując całość… Był to naprawdę udany wyjazd. Myślę, że do jego magii zaliczało się też to, że tak naprawdę pojechaliśmy nie do końca się znając. Bo ekipa zebrała się z ludzi „kto może i chce”, a nie z paczki przyjaciół. Choć teraz chyba mogę zaryzykować stwierdzenie, że jesteśmy ze sobą trochę bliżej.
Praga cudowna, i zostało jeszcze dużo miejsc do zobaczenia, ale jak na pierwszy raz myślę, że najważniejsze punkty na mapie odhaczyliśmy. Teraz planujemy kolejną podróż. Kto wie, może nasza ekipa stanie się ekipą podróżników? A może rozszerzymy się też na innych. Czas pokaże! A najważniejsze jest to, ze kolejny punkt na mapie jest do zaznaczenia. I oczywiście kolejny cel już jest. A nawet kilka. Rok 2015 pod znakiem Wiednia oraz Czarnogóry lub Gruzji (trzymajcie kciuki!)