MYŚLI

Miłość w czasach Tindera

20 stycznia 2019

Przychodzi taki moment, kiedy już nie cieszy cię robienie śniadania dla jednej osoby, samotnych zakupów i generalnie innych rzeczy w pojedynkę. Kiedy opowieści przyjaciół o związkach zaczynają być lekko kujące, bo mimo, że cieszysz się ich szczęściem, wracając (samemu) do domu robi się zwyczajnie smutno. Przychodzi taki moment, że wiesz, że czas już zainstalować nową apkę w telefonie.

Początki są trudne,

bijesz się z myślami, że to idiotyzm, że tam tylko seks i oblechy i ogólnie wszystko bez sensu. Nagle jak grzyby po deszczu wyrastają znajomi, którzy „przecież poznali się na tinderze i są razem, i są szczęśliwi”. Myślisz: ZARYZYKUJĘ.

Pierwsze chwile z telefonem w dłoni są okropne, przeglądasz, przesuwasz i śmiejesz się w głos. Nie wiesz czy bardziej z tych poucinanych korpusów prezentujących mięśnie bez głowy, zdjęć grupowych, gdzie wlaściciel profilu to ten najbrzydszy, czy może bardziej sama z siebie, że o to robisz z siebie idiotkę. Tinderowa rzeczywistość bywa okrutna.

I nagle jest. Twój GOLDEN BUZZER.

Klikasz od niechcenia na tak, myślisz sobie „coś ciekawego, ale w sumie, pewnie nawet nie pogadamy”. Rozmowa się zaczyna. Jest zadziwiająco klejąca, masz poczucie, że się świetnie rozumiecie, śmiejesz się jak głupia do telefonu, kompulsywnie go sprawdzasz, za każdym razem oczywiście powtarzając sobie w duchu, że zachowujesz się jak debilka, a w najlepszym wypadku jak zakochana szesnastka. Moment spotkania się odwleka, bo spotkania, bo praca, bo codzienne życie. Wkurzasz się, ale udajesz, że jest okej. Wydaje ci się, że znosisz to z godnością, ale nawet listonosz widzi jak cię nosi.

I nagle koniec.

Przecież jeszcze wczoraj sobie powtarzałaś, że spoko, że przecież rozmawiacie. No dobra może rzadziej, no ale „każdy z nas jest zajęty, nie?” Nawet Pan ziemniak z profilu @truth.potato przyznaje tę smutną prawdę życiową, że nikt nie jest na tyle zajęty, żeby nie móc ci odpisać. No albo w tym wypadku spotkać. Golden Buzzer, magiczny Pan X, nadal  gdzieś krąży w tej stratosferze, a ty nadal na coś liczysz, choć rozsądek tak głośno krzyczy, że tylko się pogrążasz. 

Koleżanki pocieszają, że one przecież są w takich związkach z tindera. I że te związki są normalne i takie jak z dobrej powieści, gdzie zwykle życie bywa fascynujące i dopingują by się nie poddawać. Ale, ale! Przecież coś jest nie tak. Pewnie znalazł inną/ładniejszą/szczuplejszą/z lepszym zdjęciem. Przecież gdyby chciał, to już byście wiedzieli, jak wyglądają wasze oczy w czasie rozmowy i czy jest tak samo ciekawa, jak ta wirtualna. Koleżanki więc zmieniają front i odradzają: zapomnij, przepadnij, nie pogrążaj się. Skup się na sobie, na karierze, na codziennych zakupach i maseczkach z błota.

Nie chcesz się temu uczuciu konsternacji poddać.

Jak nie ten, to przecież następny, tylu ich tam jest, siedzi i czeka w telefonie na twój ruch w lewo, czy tam prawo. Cholera wie. I łapiesz następne pary, trzymasz je w tym tinderowym czyśćcu. Rozmowa się nie klei, często jest tak żenująca, ze nadaje się tylko na screen do mema. Dzwonisz do przyjaciółki. Ona juz dawno porzuciła nadzieję i teraz robi raport badawczy oraz zbiera materiały – do książki, albo przynajmniej do prześmiewczego konta na instagrmie. Takie czasy wirtualne.

Przez godzinę paplacie o idiotyczności życia, nicniewartości i innych tych depresyjnych klimatach. Na koniec wysyłacie sobie dzisiejsze zdobycze: korpus bez głowy, opis księcia z bajki i innych tych pseudo sapioseksualnych, jak to lubią o sobie mówić. Ona kończy rozmowę, twierdząc, że czas poszerzyć widełki wiekowe, bo w obecnie wybranych, wybór się już skończył. Ty nadal naiwnie liczysz na swój Golden Buzzer, dlatego mimo całego zdrowego rozsądku nie odinstalowywujesz cholernej apki.

 

Za dwa tygodnie powtarzasz schemat. 

 


Tekst powstał w ramach zajęć z kreatywnego pisania kilka miesięcy temu. 

You Might Also Like