Kiedy mieszkałam w Polsce, wydawało mi się, że dużym miastem jest Gdańsk, Wrocław, Warszawa. Perspektywa zmieniła się w Indonezji, kiedy przeprowadziłam się do Bandung i okazało się, że 4-milionowe miasto nadal może być „wiochą”. Czym jest duże miasto, pojęłam dopiero w Jakarcie.
Bandung – 4 milionowa wioska studentów
Bandung jest jak nasz Poznań albo Wrocław – sami studenci. No może nie sami, ale stanowią oni większość. W Bandung jest największy i drugi co do rangi uniwersytet, ITB. Jego kampus to coś co ciągnie się przez cały środek miasta, mają własny park, własną drogę, takie tam. A jednak Bandung wydaje się wioską. Ja mieszkałam na Ciumbeluit, i była to dzielnica, która miała więcej natury niż pozostałe, a nadal była w centrum. A w 15 minut skuterem pod górkę było się już za miastem, na drodze do Lembang, skąd roztaczał się widok na miasto.
Typowe zatłoczone dzielnice też były
Ania, która mieszkała w południowej części Bandung, miała w swojej dzielnicy beton i warungi. Ale ona potrafiła też wyczarować kwiaty i parki na swojej drodze. To chyba dar; ja nie mam takiego kwiatowego radaru. Kasia z kolei mieszkała w górach, choć formalnie to też był jeszcze Bandung. I śmiałyśmy się rzewnie, kiedy opowiadała, że jest tak zimno, że śpi w czapce. Tak moi Drodzy, w Indonezji też jest zimno. Bywały dni, że zimniej niż w Polsce.
Miasto fancy kawy
Dla mnie Bandung charakteryzował się jeszcze jednym: kawą. Bandung wyznaczał modernistyczne, przywiezione z zachodu, wyobrażenia kawiarni. Było bardzo dużo miejsc, w których całymi dniami przesiadywali różnej maści studenci, plotkując, pracując, tworząc projekty, a przede wszystkim popijając kawę. W różnych formach, smakach i metodach parzenia. Niestety nie powiem Wam więcej, bo słaba jestem z kaw i liczę na to, że kiedyś jakoś się nauczę. Więcej wie Kasia, która aktualnie „mieszka” w kawiarni. O losie, jak ona zaczyna o tej kawie opowiadać, to się człowiekowi smutno robi, że taki laik.
Zatłoczona stolica
Kiedy przeprowadziłam się na początku maja do Jakarty (z powodu pracy), okazało się, że to co było dla mnie „zatłoczonym 4-milionowym miastem”, to bardzo błędne wyobrażenie. Okazało się, że korki są nieporównywalnie większe i czasami 1,5km jedziesz przez godzinę, bo nawet skuterem nie da się tego ominąć. Że jak na stolicę przystało, wszystko jest 300% droższe. Że jest duża mieszkanka kulturowa i rasowa – bo teraz dobrze się robi biznes w Indonezji i jest to popularny ośrodek dla międzynarodowych korporacji. Okazało się nawet, że kawa ze Starbucks, która w Bandung była tą „jedną z droższych”, w Jakarcie jest jedną z tańszych. Serio. I że nie opłaca się jeść na ulicy (a przecież to w całej Indonezji jest najszybszy i najtańszy sposób na napełnienie żołądka!).
Z drugiej strony co się dziwić, jak mówią mądre internety, Jakarta jest drugą co do wielkości aglomeracją świata i ma prawie 32 miliony mieszkańców. Odejmij Warszawę i ciut i wyjdzie cała Polska.
Przytłaczająca, ale cudowna
Mimo tego, że Jakarta w jakiś sposób przytłacza mnie swoim ogromem, czuję się tu dobrze. Chciałabym powiedzieć, że to miasto daje mi „odetchnąć” pełną piersią, ale odetchnąć w Jakarcie jest ciężko. Smog jest niewyobrażalny i nawet krótki spacer jest męczący. A te 30 milionów skuterów i samochodów niestety nie pomaga. Nie mniej jednak dobrze mi tutaj. Zawsze się czułam bardziej miastowa, więc podejrzewam, że to dlatego. A może moja głowa powoli stara się przygotować na powrót do Polski? Na powrót do pędu miasta?
To już koniec, choć nie na długo
Przede mną ostatni miesiąc w Azji. Planuję go wykorzystać na podróże w wersji slow. Już się nie spieszę – na to będzie jeszcze czas. Ale mam taką myśl, że teraz, po roku życia na tym drugim końcu świata, wrócić będzie łatwiej. Jak już się wie i czuję, to gdy najdzie ochota, będzie to jak wypad na weekend do Poznania – nie zastanawiasz się zbytnio, po prostu wsiadasz i jedziesz. I z tego się cieszę.