Pamiętam, jak byłam na kursie podharcmisrzowskim. Taki o, w sumie nie było jakoś super. Byłam negatywnie nastawiona i uważałam go za wielkie marnotrawstwo mojego, jakże cennego w okresie zimowej sesji, czasu. Do czasu. Do czasu zajęć z Robertem. Robert jest pełnomocnikiem w naszej chorągwi ds. zagranicy. Miał z nami zajęcia o zagranicznych zlotach i wyjazdach. W zasadzie zajęcia to chyba złe określenie. To była fajna rozmowa. Rozmowa o marzeniach, o niezapomnianych wrażeniach i przede wszystkim o ludziach.
Ja w swoich podróżach zawsze starałam się chodzić bocznymi drogami. Poznawać 'localsów’. Zaszyć się w starym antykwariacie niż iść na znany plac. Nie, żeby plac nie był fajny, ale jakoś bardziej pociągają mnie miejsca 'zwykłych ludzi’. Nieturystyczne, nieprzepełnione oryginalnymi pamiątkami made in china.
Oczywiście mam swoje „małe zboczenia”, które totalnie nie pasują do „bocznych uliczek” i życia localsów. Zawsze, ale to zawsze kupuje sobie książkowy przewodnik. Papier zawsze przemawiał do mnie bardziej, niż strony w internecie, czy vlogi. Ba, nawet rozmowy z osobami, które już gdzieś były, przegrywały z papierowym przewodnikiem. Przewodnikiem, który po spędzeniu w mojej torbie, na moim biurku, a przede wszystkim w moich rękach paru dni chakarkeryzował się zagiętymi rogami, osobistymi przypisami, na skrawku miejsca, czy samoprzylepnymi kartkami, na co ciekawszej stronie. Tak, bazgram po książkach. Ale to co nabazgram obok tej interesującej mnie przewodnikiowej informacji, zostaje ze mną na długo.
Rozmowa z Robertem, miała na celu przedstawienie nam jak ZHP współpracuje z innymi organizacjami skautowymi, co można fajnego zrobić nawiązując taką współpracę. Ale w zasadzie wszyscy najbardziej zapamiętali to magiczne słowo „moot”. Moot, czyli wyjazd dla wędrowników, bardziej kameralny niż inne skautowe wyjazdy, ale też oferujący większą samodzielność. Coś co do mnie przemawia bardzo mocno. A jednak, kurs się skończył, a wizja wyjazdu na Moot gdzieś po drodze zniknęła.
Aż do… Ostatniego dnia zgłoszeń. Ja – człowiek, który standardowo robi wszystko na ostatnią chwilę, albo najlepiej jeszcze chwilę po ostatniej chwili, postanowiłam, że czemu nie? że się zgłoszę, że na pewno będzie fajnie. No i się zgłosiłam. To na pewno nie była najbardziej przemyślana decyzja w moim życiu. W zasadzie zgłaszając się, nie wiedziałam w co się pakuję. Nie, nie przemyślałam tego. Nawet bardzo. W nieświadomości żyłam do pierwszego spotkania reprezentacji…
W Warszawie spotkaliśmy się w maju. Uśmiechaliśmy się do siebie, graliśmy w przeprojektowaną grę i staraliśmy się poznać siebie nawzajem. Niektórym wyszło lepiej, niektórym gorzej. Ja chyba plasuję się w tej drugiej grupie. (Ale wszystko do nadrobienia, nie?) Spotkanie miało za zadanie (tak mi się wydaje), żebyśmy mogli na siebie popatrzeć. Jednak jesteśmy ekipą rozlokowaną po całej Polsce (a fejsbuk podpowiada, że niektórzy nawet za jej granicami), więc – nie oszukujmy się – nie mamy wielu okazji do spędzenia ze sobą czasu. Wyznaję zasadę, że żadne medium społecznościowe nie zastąpi nam realnego kontaktu, dlatego jestem zadowolona, że mieliśmy okazję się poznać. A najbardziej z HoHo – spania u siebie nawzajem – dzięki czemu poznałam Karolinę, i właśnie razem pojedziemy na Islandię.
A czym jest Wielki Wypas Owiec? To grywalizacja. Mamy do wykonania 27 zadań przed zlotem, które przygotują nas – uczestników – do wyprawy. Jest tam zarówno wiedza o Islandii, wiedza o wyjazdach skautowych, użytkowy angielski, czy zaplanowanie finansów podróży. I to właśnie dlatego reaktywowane zostało „z chustą przez świat” – aby podzielić się naszymi przygotowaniami do podróży.
Planner w dłoń, mapa Islandii na podłogę, przewodnik na nocnym stoliku, a do tego cała masa filmów na youtubie, zdjęć na instagramie i wiadomości prosto z wyspy. Ja zacznę u źródła, bo islandczycy zrobili to na prawdę dobrze: http://inspired.visiticeland.com/academy
Stay tuned!
zdjęcia: Mikołaj Harasimowicz | Polish Contingent Moot 2017 Iceland