Wietnam nie przywitał nas tak, jakbym sobie tego życzyła. Były problemy na granicy, problemy z wizą, problemy z dotarciem do miasta. W zasadzie same problemy. Stojąc na ziemi „niczyjej” między Kambodżą a Wietnamem cały czas zastanawiałam się, czy to ma sens? Ale skoro dotarłam aż tak daleko, tym bardziej nie ma sensu się cofać. Zwłaszcza że droga powrotna nie byłaby dużo prostsza. Jak to mówią: życie bez przygód byłoby nudne! Tak więc podjęliśmy ryzyko i przekroczyliśmy granicę.
Do ziemi niczyjej
To była moja wina, że nie zaplanowałam przedostania się na granicę w bardziej sensowy sposób. Moja nauczka na przyszłość. Wyczytałam na różnych forach i blogach, że istnieje e-wiza do Wietnamu i jej wyrobienie to trzy dni robocze, ale w praktyce to jeden. Tak więc wniosek o wizę składałam, będąc w Kambodży. Czekałam, i czekałam, i nic. Wizy jak nie było, tak nie było. Trzy dni minęły, godziny dłużyły. Postanowiliśmy zaryzykować i dojechać do najbliższej granicy, jaką zaznaczyłam na wniosku wizowym – Xa Mat. Internet wręcz krzyczał, że to granica „international” bez większych problemów przedostania się. Straż graniczna pomocna i ogólnie nie ma się czego bać. Wzięliśmy busa z Mundulkiri do Phnom Penh (nie dało się do Mamrot), zapłaciliśmy stawkę jak za całość podróży i wysiedliśmy na rozwidleniu do wietnamskiej granicy. Od razu złapał nas gość na skuterze i zaoferował dowiezienie do granicy. Na nic się zdało tłumaczenie „spokojnie, moment, najpierw kawa i łazienka” – nie odstępował nas na krok. W końcu zrezygnowani wzięliśmy ten lekko wymuszony środek transportu i dojechaliśmy pod kambodżańską granicę, gdzie z jednej strony pola uprawne, a z drugiej kasyna. Wszyscy Wietnamczycy przyjeżdżali tutaj uprawiać hazardowe gry (i inne zakazane przyjemności). Mało przyjemna okolica. Przeszliśmy przez granicę. Jesteśmy na ziemi niczyjej.
Wietnamska granica
Ten skrawek lądu między Kambodżą a Wietnamem to na oko jakieś sto pięćdziesiąt metrów. Po stronie kambodżańskiej rozwalający się metalowy szlaban, po stronie wietnamskiej wysoka na jakieś 15 metrów murowana brama ze złotymi napisami. Idziemy. Pieczątki wyjścia z Kambodży podbite, już nie nie ma odwrotu.
Wchodzimy do wysokiego budynku. Podchodzę z duszą na ramieniu do kontuaru, podaje paszport i tłumaczę, że nie dostałam informacji co z moją wizą, więc może Pan Strażnik mógłby sprawdzić w systemie, bo już powinna być. Minęły cztery dni. Na twarzy strażnika konsternacja. Nie wie, o co mi chodzi. Zaczyna do mnie po wietnamsku. Teraz konsternacja pojawia się na mojej twarzy. Nie dogadamy się. Pokazuje mu skan z mejla z wnioskiem wizowym, on pokazuje na kambodżańską wizę w paszporcie, że muszę mieć taką samą.
Po pół godzinnym gadaniu do automatycznego tłumacza google, który niestety nie tłumaczył ani moich słów dokładnie, ani tym bardziej tych wietnamskich, przyszła Pani Strażniczka. Łamanym angielskim pyta mnie o wizę. Zaczynamy od nowa. Pokazuje jej wniosek i tłumaczę, że nie dostałam odpowiedzi. Zniknęła za kontuarem.
Wiza, granica i inne przekręty
W czasie dwugodzinnego czekania, aż strażnicy zdecydują co zrobić z faktem, że mnie nie rozumieją, dostaję mejla z imigracyjnego, że moja wiza przeszła i jest ważna. Od dnia następnego. Cholerni Wietnamczycy. Mój wniosek był na datę wczorajszą, a oni tutaj co. Robię kolejną próbę dogadania się ze strażnikami. Może nie zauważą daty.
Niestety zauważyli. Tłumacz google pokazuje mi coś, co brzmi jak „wracaj do Kambodży, jutro wróć”. Nie uśmiecha mi się wracać do Kambodży, bo to kolejne 30$, a okolica szemrana. Pytam, czy mogę kupić wizę on arrival, mimo że nie mam promesy. Strażnicy znikają za kontuarem przedyskutować kwestię. Wracają po pół godziniy, zabierają mnie na drugi koniec kompleksu granicznego, zamykają w małym pokoju, który ma być biurem, a wygląda jak składzik na miotły. Nowy Pan Strażnik podaję mi wniosek do wizy on arrival. Ubrudzony krwią na rogu. Wypełnić, położyć 25$ na stół. Posłusznie wypełniam ubrudzoną kartę. Dziesięć minut później w moim paszporcie jest nowa wklejona wietnamska wiza. Wracamy do kontuaru.
Za wietnamską granicą
Przechodzimy przez wietnamską granicę prawie cztery godziny od przyjazdu. Przed nami wiejska droga i pole kukurydzy.
Już wiemy, że po angielsku się nie dogadamy, więc na ostatnim internecie łapiącym kambodżański zasięg szukamy terminalu autobusowego, hostelu albo czegokolwiek co nas dowiezie do Sajgonu lub pozwoli spokojnie przenocować. Zaczyna się ściemniać.
Najbliższy hostel 5,5 kilometra od nas. Śladu busa brak. Idziemy. Mija nas motor i Pan Kierowca pokazuje, że nas dowiezie. Po Indonezji już wiem, że na skuterze da się przewieźć całą rodzinę, ale nas jest dwójka, duży plecak plus dwa małe. Jestem zmęczona, nie chcę ryzykować. Idziemy dalej. Pan na motorze nie odpuszcza i jedzie za nami, mówiąc coś po wietnamsku. Za chwilę podjeżdża Pan w samochodzie i również oferuję podwózkę. Nawet nie wiem, kiedy ale wokół nas stoi nagle pięciu wietnamskich mężczyzn, wyglądających jak jedna wielka mafia i się przekrzykują. Oczywiście nic nie rozumiemy.
Niebezpieczna taksówka
Panowie debatują, my odchodzimy. Dwa metry, oni za nami. Już wiem, że bez ich „pomocy” się nie obejdzie. Ze względów bezpieczeństwa. Pierwsza stawka: 20$ do hotelu; bez żartów, przeszliśmy już połowę drogi, to jest jakieś 3 kilometry, nie ma opcji. Dochodzimy do 10$. Jestem tak zmęczona, że mówię okej. Wsiadamy, jedziemy. Ta podróż stresuje mnie jeszcze bardziej niż nasza samotna wędrówka pośród pól kukurydzy. Mijamy hostel, wjeżdżamy do czegoś, co wygląda jak większa wioska, mijamy drugi hostel. Myślę sobie, że jesteśmy zdecydowanie dalej niż punkt na mapie, który upatrzyliśmy na nocleg. Nasz kierowca cały czas do kogoś dzwoni i nawija po wietnamsku.
W końcu, kiedy zaczynam dopytywać o hostel, nasz kierowca zaczyna coś przebąkiwać o Ho Chi Minh, oczywiście dalej po wietnamsku, nadal nic nie rozumiemy. Pan Kierowca, jak na zaradnego przystało, wyciąga starą nokię 3310 i wpisuje „85usd”, po czym powtarza „Ho Chi Minh”. No choćbym chciała, to tyle nie mam. Wydałam na granicy. Tłumaczę mu na migi, że nie. On dalej po wietnamsku. A przy okazji stoimy na ciemnym poboczu, w szemranej taksówce.
Dolar różnicy
Stoimy na tym poboczu, o on cały czas 85$. No choćbym chciała Ci tyle dać człowieku, to nie mam. Widzę też, że on nas już z tej taksówki nie wysadzi pod hostelem. Sprawdzam portfel. Mam 51$. Pokazuję mu 50$, on zaczyna się śmiać i wskazuje na telefon, po czym dopisuje „350 km”. Żarty żartami, ale to nie jest 350 kilometrów, tylko 140. Wyciągam z portfela tego ostatniego dolara i mu pokazuje: 51$ i pusty portfel. Więcej nie mam do cholery. Albo mnie wysadź, albo spieprzaj, myślę.
Pan Kierowca patrzy na tego dolara i nagle słyszę „okej”. Dla potwierdzenia na ekranie nokii pojawia się 51$, a Pan Kierowca powtarza „Ho Chi Minh”. W sumie, 25,5$ na osobę. Nie jest źle, chociaż i tak beznadziejnie.
Stacja pośrodku niczego
Jedziemy, GPS w telefonie co jakiś czas łapie sygnał i niebieska kropka pokazuje mniej więcej, gdzie jesteśmy. Widzę, że cały czas poruszamy się w dobrym kierunku, więc trochę się uspokajam. Kiedy już myślę sobie, że się udało, że dojedziemy do tego przeklętego Sajgonu najdroższą taksówką w moim życiu, samochód raptownie się zatrzymuje.
Wyglądam przez okno, a tam opuszczona stacja benzynowa i czarny jeep z zaciemnionymi szybami. O cholera, jest źle. Tata, jak mnie odnajdzie w wietnamskim rowie, to mnie zabije – myślę sobie. Drzwi samochodu się otwierają, a nasz Pan Kierowca każe się przesiadać. Próbuję zapytać dlaczego, ale oczywiście nie dostaję odpowiedzi, bo on nie rozumie, o co pytam. Chyba widząc moją konsternację na twarzy, powtarza „Ho Chi Minh” i wyciąga rękę po pieniądze. W sumie nic innego niż mu to dać i wsiąść do tego ciemnego samochodu nam nie pozostaje. I tak jesteśmy bez kasy. Mogą nam co najwyżej ukraść telefon, czy aparat, ewentualnie majtki (ale na co to komu). Płacę, dopilnowując by ten drugi kierowca przy tym był (jak się okaże, że są porządni, to żeby nie było, że nie zapłaciłam) i powtarzając „Ho Chi Minh”, oboje kiwają głowami. Wsiadamy. Jedziemy. To nie jest główna droga do Sajgonu, ale względnie taki sam kierunek, przystosowany dla piratów drogowych, bo nowy Pan Kierowca ewidentnie lubi sobie „depnąć”. I nagle zmieniamy trasę w kierunku innego przejścia granicznego. Przekleństwa cisną mi się na usta.
Nowa trasa
Podjeżdżamy do jakiegoś baraku, samochód się zatrzymuje, a drzwi od mojej strony gwałtownie otwierają, już chcę krzyczeć, chociaż wiem, że nie zda się to na wiele, kiedy gość, który te drzwi otworzył, wygląda na równie zdziwionego jak ja, a nasz nowy Pan kierowca uprzedza mnie w krzykach i zaczyna opierdzielać tego otwierającego. Po wietnamsku oczywiście. Gość trzaska drzwiami, żeby po chwili otworzyć bagażnik i wgramolić się tam razem z czterema innymi facetami. No to pięknie – myślę.
Wracamy na drogę, a atmosfera w aucie z napiętej zaczyna robić się względnie wesoła. Jeden Pan coś chrupie, drugi smaruje się maścią końską, po której cały samochód pachnie jak sztuczny eukaliptus, a Pan Kierowca puszcza wietnamskie techno i podśpiewuje. Zerkam na słaby sygnał GSP i widzę, że jesteśmy na prostej drodze do Ho Chi Minh. Nie jest źle.
Ho Chi Minh, czyli najczęstsze słowo ostatnich 12 godzin
Dojeżdżamy na obrzeża Sajgonu, a ekipa z teraz już całkiem wesołego, jeepa powoli się wykrusza. Wysiada dwóch z bagażnika, później ten z przodu, następnie znowu ci z bagażnika. Zostajemy my, a gość pokazuje na mapę, że gdzie ma nas zawieźć. W sumie nie mamy pojęcia. Pokazuje na migi, że nie wiem. Nowy Pan Kierowca jest bardziej rozsądny niż ten poprzedni, a jego tłumacz znacznie sprawniejszy. Po chwili dostaję radę, żeby zarezerwować hotel teraz, bo ceny będą droższe po przyjeździe. Następnie Pan Kierowca podaje mi swój telefon z hasłem do hotspotu, który właśnie mi udostępnił. Wklepujemy w tłumacza „bankomat”, a ja w tym czasie szukam najtańszego hostelu w okolicy. Dzisiejszy budżet ewidentnie został przekroczony.
Burdel z Hello Kitty
Znajduję najtańszy hostel w okolicy. Bonita coś tam. Nie zastanawiam się długo, po prostu klikam zarezerwuj. Chwilę później ze świeżo wyciągnięta gotówką podjeżdżamy pod nasze dzisiejsze miejsce noclegu. Pan kierowca macha nam na pożegnanie i nie chce od nas pieniędzy. Czyli jednak się udało.
Wchodzimy do hostelu. Coś za dużo tu neonów jak na hostel.
Pan za kontuarem miło się uśmiecha, bierze nasze paszporty i prowadzi na najwyższe piętro. Istny penthouse za 7 dolarów! Drzwi windy się otwierają, kierujemy się do pokoju. Pan z recepcji oddaje nam klucze i życzy przyjemnego pobytu. Zamykam drzwi i widzę to. Burdelowy hotel. Zamiast okien – lustra, zamiast lampki nocnej – różowo-czerwone ledy. Zamiast wody – prezerwatywy. Żel intymny i płyn do pukania ust za dopłatą. No trudno, będzie noc w burdelu.
Kładę się na łóżko, mając względnie gdzieś, czy to burdel, czy zwykły hotel; ważne, że łóżko wygodne, a ja jestem już bardzo zmęczona. Przykładam głowę do poduszki, a przed moimi oczami ukazuje się Hello Kitty. Kawałek tapety z kocią mordą pokrywa kawałek ściany. Tylko wąski pasek. Co to za moda do cholery? Sen jest jednak mocniejszy niż dziwny kot. Zasypiam.
Tak właśnie wyglądało nasze pierwsze 12 godzin w Wietnamie. Prawdziwy thriller klasy Z. Następna część przygód już wkrótce!